Jesteśmy w drodze już trzeci dzień. Zostawiamy nasz hotel w Taza i po 10 ruszamy w drogę. Dzień wcześniej w centrum miasta miała miejsce demonstracja, dziś jest już całkiem spokojnie. Każdy dzień przynosi nowe widoki, inne otoczenie, jest super a my wciąż czekamy na to najlepsze, które wciąż przed nami. Dziś planujemy dojechać do Missour, gdzie rozpoczną się tak oczekiwany przez nas odcinki pustynne.
Dobrej jakości asfalt prowadzi nas przez zielona pola w coraz bardzie górskie, surowe klimaty.
Droga wije się i pnie do góry. Widoki robią się coraz lepsze, aż Arni z zachwytu wywija orła na poboczu drogi. Robi się też coraz chłodniej. W pewnym momencie mamy już na sobie wszystkie ciepłe ubrania, jakie zabraliśmy. Coś nam tu nie gra, jesteśmy w końcu w Afryce.. Termometr Tomka pokazuje coraz to niższe wartości: 15, 12, 10. Droga prowadzi przez pustkowia, nie mijamy żadnych wioseczek, jest pięknie. Wraz z wysokością pojawia się gęsta, wilgotna mgła bardzo mocno ograniczająca widoczność i nasze poczucie komfortu termalnego. Po wyjechaniu z mgły okazuje się, że jesteśmy już w strefie śniegu. Są nim pokryte zbocza bliskich gór, a wkrótce śnieg zaczyna zalegać również na poboczu naszej drogi. Jesteśmy na wysokości 1900 m n.p.m.
To już Średni Atlas. Wszystko fajnie, ale skoro teraz siedzimy na śniegu, a pod koniec dnia mamy pukać do wrót pustyni, postanawiamy lecieć dalej.
Kierujemy się cały czas na południe, snieg znika, ale wciąż pniemy się w górę. Godzinę później wjeżdżamy na miasteczka, pełno tam ludzi na ulicy. Handlują lub nic nie robią po prosty siedząc na murku czy krawężniku i patrząc co się dzieje wokół. Atmosfera w miasteczku jest co najmniej dziwna, albo my to tak odbieramy. Chcąc nie chcąc mocno zwracamy na siebie uwagę. W normalnych okolicznościach polecielibyśmy dalej, czuliśmy się tam trochę nieswojo, ale intensywny zapach grillowanego mięsa zmienił nasze zdanie. Postanowiliśmy się solidnie posilić i lecieć dalej. Zatrzymujemy się przy jednym z grilli obsługiwanym przez młodych miejscowych. Tuż obok jest buda w której rozbierają i sprzedają mięso, z rozwieszonymi mniejszymi lub większymi tuszami oraz zwisającym, odciętym bawolim łbem, który służyć miał chyba za reklamę i rzeczywiście skupiał uwagę miejscowych, którzy głównie podziwiali uzębienie martwego bawoła. Te okoliczności były dla nas podczas naszego wyjazdu totalną nowością i lekkim szokiem. Atmosferę podgrzewał absolutny brak komunikacji z obsługującego grilla miejscowymi. Czekaliśmy chyba z pół godziny, aż zrobiono i spakowano na wynos nasze zamówienie, przez ten czas robiliśmy za atrakcję dla otaczających nas miejscowych, którzy w milczeniu się nam przyglądali. Nie muszę dodawać, że nasze białe twarze mocno odbiegały od dominującej tam kolorystyki i były jedynymi białymi twarzami w całej wiosce.
Naturalnie ostateczna cena różniła się na naszą niekorzyść od tej, którą uzgodniliśmy wcześniej. Zabraliśmy 2 torby pachnącego, grillowanego barana i uciekliśmy za miasto oddać się przyjemności konsumpcji we względnym spokoju i w wyłącznie własnym towarzystwie. Mięso było wyborne, a na miejscu oczywiście już po chwili pojawiły się, nie wiadomo skąd dzieciaki i piec przybłęda, równie szczęśliwy z naszego posiłku, co my.
Dalsza droga z pełnymi brzuchami poszła nam sprawnie, z najwyższym punktem trasy powyżej 2400 m n.p.m.
O 17 dotarliśmy do Missour. Wciąż było stosunkowo wcześnie, dlatego z rozpędu minęliśmy miejscowość, za którą od razu zaczęła się rozległa hamada. HURAA! W końcu dotarliśmy w miejsce, gdzie rozpoczyna się prawdziwie afrykańska przygoda!! Wjeżdżamy na hamadę i w pełnej ekscytacji robimy kilka kilometrów.
Przed nami była potężna otwarta przestrzeń zachęcająca do dalszej jazdy. Cała hamada pokryta była mniejszymi lub większymi kamieniami. Trudno się po niej jechało. Zawieszenie dostawało łomot, kamienie non stop waliły o osłonę silnika, a od czasu do czasu po najechaniu na większy kamień potrafiło nieźle przestawić całą maszynę w bok. Można było jechać w dowolnym kierunku, choć najlepiej było się trzymać widocznej drogi, na niej było mniej kamieni i można było jechać szybciej.
Po krótkiej chwili zatrzymaliśmy się jednak podjąć ważną decyzję: jedziemy dalej, czy zatrzymujemy się na noc w Missour, gdzie można zatankować i przenocować w przyzwoitych warunkach. Było jeszcze wcześnie, można było śmiało jechać 2-3 godziny do zachodu słońca. Przed nami było jednak pustkowie bez żadnej rozsądnej miejscowości w zasięgu 100 km. Najbliższe miejsce ze stacją benzynową to Beni Tajite, mała górnicza wioska, prawdopodobnie bez żadnego hotelu sto ileś kilometrów od nas. Do tego potwornie wiało, wszędzie unosił się piach i pył, zapowiadało się na burzę piaskową. Adrenalina zaczęła buzować i proponowałem jazdę dalej w pustkowie. Zostałem jednak przegłosowany i kolejnego dnia okazało się, że była to bardzo dobra decyzja. Arni z Tomkiem pogrzali szukać hotelu a ja z Wojtkiem potrzebowaliśmy pokręcić się jeszcze po tej pustyni.
Zatrzymaliśmy się w sympatycznym hotelu z dużym hallem z kanapami, szerokimi korytarzami do pokoi i warunkami o niebo lepszymi, niż te, w których spaliśmy wcześniej. Mieli modny niebieski wystrój łazienki, ale co najważniejsze mieli piwo!! Choć cena nie była promocyjna, stwierdziliśmy, że zasłużyliśmy na ten luksus.
Całe drzwi wejściowe do hotelu oblepione były nalepkami różnych ekip rajdowych, czuliśmy że przed nami jest wielka przygoda.
Tego dnia przejechaliśmy ok. 220 km.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz