Brak dyscypliny wyjazdowej daje o sobie znać. Wstajemy późno, łazimy po miejscowości i robimy zdjęcia. Już czujemy pewną egzotykę, ale dobrze zdajemy sobie sprawę z tego, że prawdziwe atrakcje są daleko przed nami. Pogoda na wybrzeżu nie jest szczególnie piękna, ale tego też się spodziewałem po oglądaniu zdjęć innych osób z północnego Maroka.
Jemy śniadanie, kupujemy wodę i rozpoczynamy rytuał pakowania, który będzie nam towarzyszył przez kolejne 2 tygodnie. Ćwiczenie czyni mistrza, pod koniec wyjazdu umiałem w końcu tak uwiązać moje toboły, że zbytnio nie przesuwały się na wertepach.
Wkrótce po wyjeździe z El Jeba wjechaliśmy na bardzo dobrej jakości asfalt w kierunku Al. Hoceima. Przez nieuwagę przegapiliśmy zjazd na drogę niższej kategorii, która biegła najbliżej wybrzeża, ale byliśmy już zbyt daleko, żeby się cofać. Po drodze mijamy ciekawe skały lub ziemię koloru lawendy.
Zaczęły się niezłe serpentyny, co na dobrym asfalcie dawało dużo pola do zabawy w kładzenie się na zakrętach. Zabawa byłaby pewnie lepsza na supermoto, ale obładowane enduraki na kostkach dodawały jeździe elementu z ang. zwanego: thrill ;) Opony zostały pozamykane.
Droga zaczęła jednocześnie piąć się górę. Było coraz wyżej, coraz ciekawiej i coraz zimniej. Wjeżdżaliśmy w Góry Rif, najbardziej wysunięte na północ pasmo gór Atlas. Są to całkiem pokaźne góry ze szczytami dochodzącymi niemal 2500 m, ale są słynne z innego powodu. Z upraw konopi. Pochodzi stąd blisko połowa światowej produkcji haszyszu.
Nic dziwnego, że powietrze tego rejonu przepełnione jest specyficznym zapachem, o dostępności wyrabianych specyfików nie wspominając. Wjeżdżamy na 1300m. Po zjechaniu z górek krajobraz się zmienia z surowego skalistego na łagodne pagórki porośnięte trawą (zwyczajną).
Po drodze złapał nas deszcz. Marokański asfalt, gdy jest mokry staje się niemiłosiernie śliski. Prędkości rzędu 40-60 km/h były miejscami maksymalną bezpieczną prędkością.
Nic dziwnego, że powietrze tego rejonu przepełnione jest specyficznym zapachem, o dostępności wyrabianych specyfików nie wspominając. Wjeżdżamy na 1300m. Po zjechaniu z górek krajobraz się zmienia z surowego skalistego na łagodne pagórki porośnięte trawą (zwyczajną).
Po drodze złapał nas deszcz. Marokański asfalt, gdy jest mokry staje się niemiłosiernie śliski. Prędkości rzędu 40-60 km/h były miejscami maksymalną bezpieczną prędkością.
Toczyliśmy się tego dnia do Taza, średnio ciekawej miejscowości, gdzie zatrzymaliśmy się w trzecim sprawdzanym hotelu za 85 MAD, czyli ok. 8,5 EUR.
Po zmroku przeszliśmy się do centrum, gdzie odbywał się targ nocny. To było fantastyczne przeżycie – stragany ze wszystkim, jednak głównie owocami: świeżymi i suszonymi. Daktyle, figi.. Mniam.. Miasto żyje po zmroku, ale do ok. 22.
Mieliśmy trochę problemu ze znalezieniem miejsca, gdzie można coś zjeść. Miejscowi piją kawę, rozmawiają przy stolikach, ale nie jedzą. Jakiś miejscowy, ale nie majfrend, zaprowadził nas do baru przypominającego nasze polskie kebaby, czyli do takiej miejskiej, marokańskiej wersji fastfoodu ulicznego. Zamówiliśmy coś, co mieli ludzie przy sąsiednim stoliku, a jak zwykle dostaliśmy tajine.
Zaczęliśmy tracić wiarę w nasze możliwości komunikacji.. Po zjedzeniu niezachwycającego tajine, zawiedzeni koledzy czekali, aż ktoś dostał coś, co wyglądało apetycznie i nie było tajinem, poczym złapali kelnera i używając wszystkich dostępnych form komunikacji zamówili bezczelnie, pokazując palcem za zamówienie sąsiadów- to, co mają oni. Nie puścili kelnera, aż nie mieli 100% pewności, że nie dostaną ponownie tajine. Trzeba walczyć o swoje, a co!
Tego dnia robimy ok. 240 km.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz