sobota, 30 lipca 2011

Dzień 5, Merzouga

Tym razem zacznę nietypowo, bo od końca, od podsumowania. Dzień miał być w sumie nijaki – ot, takie kręcenie się wokół komina, trochę zabawy, trochę zasłużonego relaksu po kilku dniach jazdy. W każdym razie bez ambicji na jakieś specjalne wrażenia. No dobra, mieliśmy pewne oczekiwania. W końcu każdy z nas miał pierwszą okazję, by zetknąć się z jazdą po prawdziwych wydmach, mieć przedsmak prawdziwej rozległej Sahary i dowiedzieć się z czym zmagają się uczestnicy Rajdu Dakar. Ale na tym koniec. A dziś, z perspektywy czasu, patrząc na zdjęcia z tego dnia, wspominając przygody, stwierdzam, że ten dzień był przede wszystkim bardzo zaskakujący ale też dostarczył nam wielu absolutnie nowych doświadczeń i doznań.

Ten odcinek piszę z małej portugalskiej wyspy na wysokości geograficznej Rabatu, więc być może klimat Maroka mi się nieco udziela. Maroko jest oddalone o 600 km ode mnie..

Dziś mieliśmy prawdziwą mnogość wrażeń.

Po pierwsze – dostaliśmy w dupę.

Poranek w hotelu Panorama. Budzimy się w przyjemnych pomieszczeniach kasby, zbudowanej z gliniano-słomianych bloków, powleczonej podobnież glinianym tynkiem. Na podłodze dywany, wewnątrz panuje przyjemny chłód.










Mamy fajne, wygodne łóżka, Arnie załatwił wczoraj zimny browar,  czujemy się, jakbyśmy trafili do 4-gwiazdkowego hotelu. Do tego znajome widoki z relacji Sambora: ten sam stolik i krzesła z widokiem na pobliskie wydmy. Ten widok przewijał mi się przez wiele nocy przed naszym wyruszeniem w podróż. Budzimy się wcześnie, żeby złapać wschód słońca. Przynajmniej ja i Wojtek. Arnie i Tomek nie ulegają namowom i zostają w wyrach. Wychodzimy na dziedziniec naszej kasby. Dziś wiatr zdecydowanie osłabł, jest lepsza widoczność, jest jeszcze rześko. Panorama z hotelu jest rzeczywiście interesująca.
   




A na tyłach hotelu urzęduje sympatyczny jegomość.



Postanawiamy ruszyć z Wojtkiem w kierunku wydm, które są tuż niedaleko. Odpalamy sprzęty, zjeżdżamy nasypem ze wzniesienia, na którym położony jest hotel i jedziemy w kierunku wydm. Wzdłuż granicy z wydmami znajdują się inne hotele i domostwa, zajmuje nam chwilę znalezienie przesmyku, którym moglibyśmy się przedostać na hałdy piachu, które są tuż nieopodal. Za którymś mijanym hotelem, czy domem w końcu widzimy korytarz prowadzący na wydmy! Szczęśliwi jak dzieci dojeżdżamy do miejsca, gdzie gładka szutrowa powierzchnia styka się z kosmicznie rozległą hałdą piachu.



Wspominam, jak to Despres i Coma tną piachy Sahary i już witam się z nimi, jak wielki zdobywca, na równi ze zwycięzcami Rajdu Dakar. Moja ekscytacja nie zna granic.. do momentu, kiedy dwa metry za brzegiem wydmy zakopuję się piachu i bezradnie sterczę przy granicy z gładkim szutrem. JA PIER…!!Jak się po tym poruszać?? Moje wyobrażenia o przemierzaniu bezkresu pustyni legły w.. piachu. Z Wojtkiem nie było lepiej. Być może on wczuł się bardziej we Francisco Lopeza, ale nic mu to nie dało. Stał równie żałośnie jak ja nieopodal. Zaczęliśmy wygrzebywać się z tego miejsca rycząc silnikami wciąż będąc w pobliżu zabudowań, o dość wczesnej porze. Nie była to komfortowa sytuacja. Starając się przebyć te 2 metry piachu widzimy na horyzoncie 2 przybyszów z Matpalenty, tyle że w innym wcieleniu. Jak się po chwili okazało, to majfrendzi, wcale nie z odległej galaktyki, a właśnie z Merzougi. Mieli w każdym razie na sprzedaż kryptonit i inne minerały zdolne dodać mocy superbohaterom. Wojtek uległ ich sprzedażowym zdolnościom i nabył onyksowego wielbłąda, czy inny super kosmiczny wspomagacz mocy.





Pewnie dzięki temu udało nam się wydobyć nasze sprzęty na bezpieczną, szutrową nawierzchnię.  Dziękując naszym majfrendowym postanowiliśmy oddalić się od nich na bezpieczną odległość, porzucając tym samy plany podbicia wydm, które kłaniały się nam we wschodzącym słońcu. Cóż, daleko się nie oddaliliśmy. Kilkaset metrów od tego miejsca mój motur stwierdził, że on już przednim kołem kręcić nie będzie i zahamował na dobre.

Po drugie – poznaliśmy handlarza oryginalnymi podzespołami BMW.

Co jest? Na klamkę nie naciskam, a hebel zaciśnięty. Jechać się nie da, bo koło jest zablokowane. A my na lekko się wybraliśmy, bez kluczy (jakoś nie pomyślałem o fabrycznym zestawie pod kanapą). Wojtek, dajesz po Arniego i jego klucze, a ja tu sobie poczekam. Wojtek pojechał. Ja czekam na wzmagającym słońcu i obserwuję w oddali jakieś wioskowe przygotowania do wesela.





   
Po chwili oczywiście pojawia się towarzysz – majfrend na lokalnym Simsonie oferując mnie, bezbronnemu, niemogącemu się oddalić turyście te same skamieniałe ślimaki, ręce Fatimy i inne kamyczki. To był szczyt  bezczelności. Tkwię jak ofiara wzdłuż drogi, z niesprawnym motocyklem, w słońcu, a on mi zaczyna wykładać kamyczki. Normalnie człowiek by się uśmiechnął, podziękował i dał gazu, a tu dupa. Trzeba rozmawiać, wykręcać się, opowiadać o zepsutym hamulcu i Wojtku, który to jedzie z odsieczą. Na szczęście, nim 80% asortymentu plecaka majfrenda wylądowało na rozłożonej chuście, nadjechał Wojtek z Arnim na pace. No i z kluczami.
Odkręciliśmy zacisk, przywiązaliśmy go do kierownicy. Pożegnaliśmy się miło z majfrendem i oddaliliśmy się w kierunku naszego Hotelu Kasbah Panorama.

Na miejscu okazało się, że mamy problem. Ja konkretnie. Polegał na totalnym zniszczeniu zardzewiałej sprężynki odbijającej klamkę hamulca przy tłoczku hydraulicznym. Ze sprężynki pozostało kilka części. Wydłubałem resztki sprężynki, zacisk odblokowany, ale bez sprężynki klamka nie będzie odbijała.. Co ja zrobię..? Rozmówki francuskie, pytanie o warsztat i rysowanie sprężynki na kartce gościowi z hotelu nic nie dały. Zrezygnowany wyszedłem z hotelu i podzieliłem się moim nieszczęściem z Berberem handlującym muszelkami pod naszym hotelem. Pokazałem mu moją połamaną sprężynkę i smutnego Dakara stojącego kilka metrów od niego. Ten spojrzał ze zrozumieniem na połamaną sprężynkę, po czym wstał i oddalił się spokojnie w kierunku swojej motorynki opartej o gliniany mur kasby. Doszedł do niej, wyciągnął coś i wrócił do mnie. Gość wrócił z pompką.. Fajnie, pomyślałem, masz pompkę.. I co z tego? Po czym ten zaczął rozkręcać pompkę i wyciągnął z niej sprężynkę o podobnej długości i  średnicy co moja. Co prawda nie stożkowa, ale co tam. Przymierzyłem i poczułem, że los się do mnie uśmiecha. Sprężynka pasowała idealnie i dała się nakryć oryginalną gumową osłoną. Hamulec działał perfekcyjnie. Totalnie nieprawdopodobna sytuacja, w małej wiosce na pustyni! Byłem niezmiernie wdzięczny sympatycznemu Berberowi i w podzięce kupiłem jakiegoś skamieniałego ślimaka. Kosztował ułamek ceny, jaką zapłaciłbym za wybawienie mnie z opresji, ale to przekonało mnie o tym, że szczęście może sprzyjać również w sytuacjach pozornie bez wyjścia. A myślałem, że tego typu historie są tylk w książkach i filmach.









Po trzecie – mieliśmy dobrą zabawę.

Pojechaliśmy w stronę Erg Chebbi, zobaczyć największą wydmę w okolicy. Po drodze postanowiliśmy zahaczyć o pobliskie wydmy spróbować raz jeszcze jazdy po piachu. Tym razem okazało się, że jest to wykonalne. Zaczęliśmy ostrożnie, ale wraz z postępami, zaczęliśmy coraz bardziej odważnie wjeżdżać w głąb wydm. Dzida na płaskim, dzida po wydmach. Gleba za glebą, było fajnie.














                     










Punktem kulminacyjnym był Wojtek, który poprosił o kilka zdjęć, po czym ruszył w piachy. Wracając, jakby na zawołanie wykonał coś, w co do dziś trudno mi uwierzyć. Przed gotowym do strzelania obiektywem zainscenizował przedstawienie, za które mógłby kasować widzów na grube EURO. Już gdy zbliżał się do mnie widziałem, że coś idzie nie tak. Zaczęło nim bujać, przednie koło zapadło się i motocykl w chmurze wyrzuconego piachu zatrzymał się w pozycji bocznej ustalonej katapultując wcześniej jego kierowcę razem z butelką wody, którą miał wciśniętą przy owiewce. Wojtek swój efektowny lot wykonał w otwartym kasku i ucałował piachy Merzougi jeszcze zanim reszta ciała wylądowała z hukiem na ziemi. Powstał z tego fotograficzny tryptyk z Wojkiem i jego AT w roli głównej. Dodam, że Wojtek nie stracił bynajmniej dobrego nastroju i chęci do dalszej jazdy. Wojtek to prawdziwy twardziel.






Jazda po piachu nie była łatwa. Potrzebowaliśmy trochę czasu, żeby złapać jak jedzie się najlepiej. W teorii było to proste: odkręcona manetka, tyłek bardziej do tyłu i dzida. Ale w praktyce różnie to wychodziło. Tylne koło mieliło piach i trudno było nabrać na nim prędkości. Poza tym na wydmie były miejsca twardsze oraz takie, które potrafiły zatrzymać motocykl niemal w miejscu. Wiele razy przewracaliśmy się, czy to na płaskim, czy na grzbiecie wydmy, staczając się z niej bez motocykla. Podnoszenie sprzętu na stromej wydmie też było niełatwe. Generalnie doświadczenia z tej jazdy uświadomiły mi jak diabelnie męczące i trudne są odcinki Rajdu Dakar przebiegające w takich warunkach z kilkuset kilometrowymi odcinkami specjalnymi.

Po zabawach w piachu wróciliśmy do centrum Merzougi przejeżdżając przez efektowną bramę. Tam, przy głównym placu zasiedliśmy w cieniu na colę i obiad obserwując jak życie leniwie płynie wokół. Dziś dla odmiany zamówiliśmy.. tajine. Nie mieliśmy z resztą innego wyboru. Uchwycona przypadkiem mina Arniego odzwierciedla jego i nasz entuzjazm z okazji oczekiwanego posiłku.







Zanim tajine przyszedł, był czas na to, żeby odwiedzić sąsiednie stragany, zjeść trochę oliwek sprzedawanych w dużych wiadrach, każde z innym ich rodzajem. Był czas na papierosa i na rozmowy. I na kojeną colę. Tajine przyszedł. Był dokładnie taki, jakiego się spodziewaliśmy.

Po czwarte – zachód słońca na wydmach.

Zachodzące słońce zaczyna tworzyć wspaniałą grę cieni na pofalowanej powierzchni wydm. Każda fałdka piachu rzuca cień przy kładącym się złotym słońcu. To zdecydowanie najlepsza pora na robienie zdjęć. Wyskakuję z Arnim na piachy cyknąć kilka fotografii.




















               
W międzyczasie Tomek znalazł gdzieś miejsce, gdzie można z butelek uzupełnić paliwo, stąd jego zdjęcia.












A także mały marokański sklepik:



Arni gdzieś się zakopał, ja z kolei korzystam z ostatnich chwil, które mogę wykorzystać na robienie zdjęć. Na odkopywanie Arniego będzie czas.. Spotykamy się w końcu, strzelamy kilka zdjęć na piachach i wracamy do naszej Panoramy. Zajęło nam to nieco dłużej niż się spodziewaliśmy, a uzgodniliśmy z Wojtkiem i Tomkiem, że zaliczymy jeszcze z buta przed zmrokiem jakąś konkretną wydmę, żeby sobie na niej zasiąść, popatrzeć na zachodzące słońce i pokontemplować. W te pędy polecieliśmy po chłopaków i już bez kasków, zbrój, w krótkich spodenkach pojechaliśmy ponownie w kierunku wysokich wydm. Tylko ja jak ten debil jechałem w butach enduro (byli wśród nas tacy, co jechali w klapkach) co już po chwili przeklinałem wspinając się przez jakieś 20 minut po stromym zboczu piaskowej góry. Zanim jednak do niej dojechaliśmy, widzieliśmy w oddali, że drogą jedzie jakaś ekipa 5-6 motocykli, wśród których było kilka Africa Twin. Jeśli w grupie jest kilka AT, to muszą być Polacy. Pomachaliśmy sobie z oddali i pojechaliśmy w swoim kierunku.

Wspinaczka na wydmę była pioruńsko męcząca, szczególnie dla mnie w tych endurowych kaloszach. Poddałem się w 2/3 góry. Słońce i tak już zaszło, więc nie było o co walczyć. Posiedzieliśmy tak sobie na górze, wypiliśmy napój chmielopochodny ukryty w reklamówce, co by nie drażnić wzroku mijających nas osób.









       
Pokontemplowaliśmy do chwili, kiedy na dobre zaczęło się ściemniać. Zejście z góry zajęło nam trochę i do Panoramy wracaliśmy już w kompletnych ciemnościach. Ja jeszcze w mijanej miejscowości zauważyłem miejsce, gdzie możną kupić benzynę, więc uzupełniam do pełna. W miejscach jak to benzyna sprzedawana jest w glinianych chałupach, gdzie w izbie leży blaszana beczka z benzyną, z której przez kranik leje się ją do butelek. W zależności od zamówienia – benzynę odlicza się zazwyczaj w 5L lub 1L butelkach PET lub po alkoholu (!). Nie odczuliśmy, aby to paliwo było gorszej jakości.

Wjeżdżając na dziedziniec nieźle się zdziwiliśmy, cały był zastawiony motocyklami i jednym Nissanem Patrolem – wszystkie miały polskie blachy. To była ekipa afrykańców z Puszkiem (nie wymianiając już wszystkich) i Kajmanem w terenówce, wiozącym wszystkie graty i opony na zmianę. Fajnie mają, pomyślałem, jazda na lekko w takim terenie jest znacznie przyjemniejsza. To było bardzo fajne uczucie spotkać taką ekipę tak daleko i to jeszcze Polaków. Wyjeżdżając do Maroka spodziewałem się, że to będzie powszedni widok – na każdym kroku ekipy motocyklowe i 4x4. Było zgoła inaczej – nasi byli największą grupą, jaką spotkaliśmy. Poza nimi spotkaliśmy może z 3 dwu-trzyosobowe grupy Włochów i Niemców jeśli dobrze pamiętam.

Z rodakami jakoś się specjalnie tego wieczora nie integrowaliśmy, byliśmy zmęczeni i po krótkich rozmowach na dziedzińcu położyliśmy się spać. Ten dzień był dla nas dniem laby. Wiedzieliśmy, że jutro czeka nas jeden z dwóch najtrudniejszych odcinków całej wyprawy. Ponad 200 kilometrowa przeprawa przez absolutne pustkowia, koryta rzek i piach fesz fesz wzdłuż granicy z Algierią w kierunku Tagounite.

Nadchodzący dzień będzie najbardziej wycieńczającym, ale też jednym z najlepszych dni całej wyprawy.