poniedziałek, 27 czerwca 2011

Dzień 4, Missour – Merzouga. W końcu pustynia.


Po trzech dniach pełnych emocji, z których każdy dostarczał nam nowej dawki fascynujących przygód, widoków i zmieniających się krajobrazów dotarliśmy w końcu do wrót tak oczekiwanej przez nas pustyni!

Wieczór minął nam miło w nastroju świętowania przebytej dotychczas trasy. Piwo, mimo, że drogie, smakowało wyśmienicie. Za to rano, atmosfera była zgoła inna. Mimo wielkiego podekscytowania pierwszymi odcinkami pustynnymi, pakowaliśmy się bardziej w skupieniu, niż beztrosce. 



Od wczoraj mocno wiał wiatr, co zapowiadało co najmniej konkretną zawieję, jeśli nie burzę piaskową. Z rana wiatr nie ustał. Wyglądając za hotelowe okno widać było, że palmami targa wiatr i widoczność jest ograniczona. Byłem wdzięczny chłopakom, że ostudzili mój zapał dalszej jazdy dnia poprzedniego, choć dopiero to, z czym zetknęliśmy się później tego dnia po drodze sprawiło, że jeszcze bardziej zweryfikowałem mój wczorajszy poryw do dalszej jazdy.

Każdy z nas chyba po cichu zastanawiał się jak dzisiejszy, dosyć długi odcinek nam pójdzie i z czym przyjdzie nam się zmagać. Ruszamy po 8 rano, wcześnie jak na nas i wyjeżdżamy z zaspanego i opustoszałego w tej wietrznej aurze Missour na pustynny odcinek rozpoczynający się tuż za miastem.  






Wieje, powietrze unosi piach ograniczając widoczność. Kieruję się po ścieżce wpisanej w GPS przed wyjazdem. Gdyby nie to, miałbym nie lada dylemat, którą z dróg wybrać. Po wjechaniu na szeroką, bezkresną hamadę droga rozwidla się wielokrotnie. Brak jest jakichkolwiek punktów odniesienia. Jest słońce na niebie no i GPS. To one wytyczają nam kierunek.

W związku z tym, że prześledziłem całą trasę na zdjęciach satelitarnych zawierzam całkowicie wskazaniom GPSa i kieruję się na kolejne waypointy, które mam wbite co kilkaset metrów maksymalnie co kilka kilometrów.

Hamada usłana jest większymi lub mniejszymi kamieniami, między którymi wyrastają gdzieniegdzie kępy pustynnej trawy. Jedziemy cały czas „drogą” przez pustynię, pokrywa się ona na szczęście z widocznym na zdjęciach satelitarnych śladem, który przyjąłem za wyznacznik naszej trasy. Otacza nas absolutne pustkowie.




Po ok. godzinie natrafiamy jednak na pierwsze utrudnienia, na wytyczonej trasie pojawia się koryto rzeki. Koryta są zazwyczaj trudne do przejechania, są tam bowiem nagromadzone większe kamienie niesione przez okazjonalne rzeki, a wymyte brzegi bywają wysokie do 2-3 m, sprawiając, że miejscami nie da się do koryta wjechać, bądź z niego wyjechać. Jako, że mieliśmy łagodny brzeg, zdecydowaliśmy się wjechać do koryta i jechać nim przez pewien czas.




Brzegi koryta pięły się w górę skazując nas na jazdę dnem wyschniętego strumienia. Jazda przez rozrzucone kamienie, pomiędzy którymi znajdował się rzadki żwir jest trudna, koła kopią się w żwirze, z kolei na większych kamieniach trzeba walczyć o utrzymanie równowagi. Koryto również się rozwidla, wybieram więc kierunki najbardziej zbliżające nas do kolejnego waypointu, jednak jeśli kolejny punkt jest w linii prostej za kilkaset metrów, lub kilometr, wybór odnogi koryta nie jest oczywisty – w końcu natura nie tworzy prostych linii. Cofamy się z jednej odnogi, wracając do innej i zaczynamy kluczyć w labiryncie wąskich, wysokich skalnych korytarzy.



Jest dopiero po 9 rano, ale upał już daje się nam we znaki. Tym bardziej, że w zagłębienia w których się znajdujemy nie dociera wiatr. Robi się gorąco. Błądzimy ponad pół godziny docierając w ślepe zaułki koryta, przez które nie damy rady przejechać ani wydostać się na górę. Po którejś próbie dochodzimy do wniosku, że jedynym słusznym rozwiązaniem jest wydostać się z koryta na powierzchnię następnie próbować dotrzeć do kolejnego punktu orientacyjnego w GPS, który jest raptem 600 m w linii prostej od nas. Słowo w linii prostej jest kluczowe, bowiem ominięcie głębokiego koryta może oznaczać konieczność przejechania wielu kilometrów. Jednak trzymanie się wyznaczonej trasy jest dla nas gwarantem bezpieczeństwa i dotarcia do celu. Cofamy się do najbliższego miejsca, z którego mogliśmy wyjechać na powierzchnię rozpoczynamy podróż między zagłębieniami terenu w kierunku naszego najbliższego waypointu. Ale była radość, jak już tam dotarliśmy! 




Problemem okazał się widok satelitarny, bowiem widok z góry nie pozwala na jednoznaczne odróżnienie ścieżki od koryta rzeki. Nie widać w końcu z góry 2 metrowego dołu, który przecina wytyczoną trasę. Powrót na właściwą trasę kosztował nas ponad 45 minut, sporo nerwów i potu. Wszystko to wydarzyło się mniej więcej w 1/3 drogi do najbliższej widocznej na mapie miejscowości, zatem gdybyśmy zdecydowali się wczorajszego dnia podjąć wyzwanie i ruszyć dalej, błądzilibyśmy w tym korycie o zmroku i finalnie nocowalibyśmy na pustkowiu podczas piaskowej zadymy. Przyznam, że prysznic, browar, pranie i wygodne łóżko było lepszą opcją i dobrze, że ją mieliśmy.

Za Beni Tajjite jedziemy ładnym kanionem, wróciliśmy co cywilizacji i jest asfalt. Więcej, wśród tego pustkowia pojawiają się oazy pełne zielonych palm. Kanion i oazy urozmaicają wcześniejszą monotonną trasę przez względnie gładkie pustkowie.










Widoki i robienie zdjęć rozbija nas trochę, jedziemy w podgrupach lub całkiem osobno. Toczę się z Tomkiem asfaltem, Arni i Wojtek są gdzieś z przodu. Jedziemy, jedziemy, aż spotykamy rozkraczonego na drodze Wojtka, który bezskutecznie próbuje uruchomić swój motocykl. Pierwsze podejrzenie pada na pompę paliwa. Rozkładamy się w tym samym miejscu, gdzie się zatrzymaliśmy, na asfaltowym pasie drogi. Poza nami nie widać innego uczestnika ruchu.




Tomek bierze się za sprawdzanie styków pompy, Wojtek mu asystuje, a ja biorę się za aparat.  




Po pierwsze nie znam się na pompach od Afryki, po drugie i tak nie ma tam dla mnie miejsca. W pewnym momencie na horyzoncie pojawia się jakiś pojazd i po dłuższej chwili zatrzymuje się przy nas. To wojskowa (lub innych mundurowych) terenówka, goście w środku pytają co się stało i czy potrzebujemy jakiejś pomocy. Dziękujemy im serdecznie i zapewniamy, że to nic poważnego, że się z tym uporamy. Bez dodatkowych pytań wrzucają bieg i odjeżdżają. To jest bardzo nietypowa sytuacja. Ani nas nie sprawdzali, ani na nic nie namawiali.. Dziwne, ale miłe. Po chwili pompa i reszta Wojtkowej Afryki odżywa i możemy kontynuować jazdę. Żeby było śmiesznie, dziwnie machającego Wojtka mijał wcześniej Arni, ale z jego machania w stylu Jerzego Dudka przed bramką wywnioskował, że ma jechać dalej, co też zrobił. Szczęśliwie, wkrótce spotkaliśmy się wszyscy czterej.

Ale dość tego asfaltu, za Boudenib ponownie zjeżdżamy na piach i kamienie i ponownie wtapiamy się w monotonny krajobraz. Wieje jak diabli. Nosy mamy zapchane piachem.   











Dziwne to uczucie, ale momentami jedziemy po tym mało przyczepnym podłożu w sporym pochyleniu, walcząc z bocznym wiatrem i jednocześnie próbując utrzymać tor jazdy. Po dłuższym czasie jazdy mamy jakąś fatamorganę.. Po zbliżeniu okazuje się, że to dwa wielbłądy. W pobliżu jednak nie ma żadnych zabudowań ani nawet namiotu Berberów. Niesamowity klimat.



 
Robi się późno. Po 18 ponownie docieramy do asfaltu przed miejscowością Erfoud. Nie kombinujemy już z offem, musimy dziś dotrzeć do Merzougi.

Uzupełniamy paliwo, na klimatycznie oblepionej stacji benzynowej. To chyba ostatnia nasza tak cywilizowana stacja na trasie. Kolejną o podobnym standardzie zobaczymy dopiero za kilka dni.





Jazda asfaltem jest mniej emocjonująca, ale gdy zbliżamy się do Merzougi i widzimy wielkie wydmy Erg Chebbi ponownie odżywają emocje. Gigantyczne złote hałdy piachu wybijają się w oddali w zachodzącym słońcu. Merzouga to popularna turystyczna mieścina na pustyni. Tuż za nią kończy się asfalt, który został tu położony, żeby nakręcić lokalną turystykę, usatysfakcjonować rzesze przywożonych tu turystów i dać zarobić lokalnym majfrendom. Dalej, wzdłuż granicy z Algierią jest tylko pustynia i wydmy.

Przy zachodzącym słońcu, po 20 docieramy do hotelu Panorama, znanego nam dobrze ze zdjęć m.in. Sambora.



To niesamowite uczucie trafić w końcu w miejsce, które zna się ze zdjęć, o którym snuło się wyobrażenia jeszcze dawno przed wyprawą, zza komputerowego monitora. Jesteśmy szczęśliwi, że tu dotarliśmy. Mamy za sobą długi, pierwszy pustynny odcinek. A najlepsza jest świadomość, że przed nami kolejne, jeszcze lepsze przygody.

Hotel jest najdroższym miejscem, w którym się zatrzymaliśmy podczas całego wyjazdu. Płacimy 200 MAD, ale jest klimatycznie, no i po zmaganiach z pustynią możemy uraczyć się chłodnym napojem chmielopochodnym.



Tego dnia przejeżdżamy ponad 350 km.

niedziela, 5 czerwca 2011

Dzień 3 Taza - Missour. Od śniegu po pustynię.


Jesteśmy w drodze już trzeci dzień. Zostawiamy nasz hotel w Taza i po  10 ruszamy w drogę. Dzień wcześniej w centrum miasta miała miejsce demonstracja, dziś jest już całkiem spokojnie. Każdy dzień przynosi nowe widoki, inne otoczenie, jest super a my wciąż czekamy na to najlepsze, które wciąż przed nami. Dziś planujemy dojechać do Missour, gdzie rozpoczną się tak oczekiwany przez nas odcinki pustynne.
Dobrej jakości asfalt prowadzi nas przez zielona pola w coraz bardzie górskie, surowe klimaty.
  





Droga wije się i pnie do góry. Widoki robią się coraz lepsze, aż Arni z zachwytu wywija orła na poboczu drogi. Robi się też coraz chłodniej. W pewnym momencie mamy już na sobie wszystkie ciepłe ubrania, jakie zabraliśmy. Coś nam tu nie gra, jesteśmy w końcu w Afryce.. Termometr Tomka pokazuje coraz to niższe wartości: 15, 12, 10. Droga prowadzi przez pustkowia, nie mijamy żadnych wioseczek, jest pięknie. Wraz z wysokością pojawia się gęsta, wilgotna mgła bardzo mocno ograniczająca widoczność i nasze poczucie komfortu termalnego. Po wyjechaniu z mgły okazuje się, że jesteśmy już w strefie śniegu. Są nim pokryte zbocza bliskich gór, a wkrótce śnieg zaczyna zalegać również na poboczu naszej drogi. Jesteśmy na wysokości 1900 m n.p.m.








To już Średni Atlas. Wszystko fajnie, ale skoro teraz siedzimy na śniegu, a pod koniec dnia mamy pukać do wrót pustyni, postanawiamy lecieć dalej.
Kierujemy się cały czas na południe, snieg znika, ale wciąż pniemy się w górę. Godzinę później wjeżdżamy na miasteczka, pełno tam ludzi na ulicy. Handlują lub nic nie robią po prosty siedząc na murku czy krawężniku i patrząc co się dzieje wokół. Atmosfera w miasteczku jest co najmniej dziwna, albo my to tak odbieramy. Chcąc nie chcąc mocno zwracamy na siebie uwagę. W normalnych okolicznościach polecielibyśmy dalej, czuliśmy się tam trochę nieswojo, ale intensywny zapach grillowanego mięsa zmienił nasze zdanie. Postanowiliśmy się solidnie posilić i lecieć dalej. Zatrzymujemy się przy jednym z grilli obsługiwanym przez młodych miejscowych. Tuż obok jest buda w której rozbierają i sprzedają mięso, z rozwieszonymi mniejszymi lub większymi tuszami oraz zwisającym, odciętym bawolim łbem, który służyć miał chyba za reklamę i rzeczywiście skupiał uwagę miejscowych, którzy głównie podziwiali uzębienie martwego bawoła. Te okoliczności były dla nas podczas naszego wyjazdu totalną nowością i lekkim szokiem. Atmosferę podgrzewał absolutny brak komunikacji z obsługującego grilla miejscowymi. Czekaliśmy chyba z pół godziny, aż zrobiono i spakowano na wynos nasze zamówienie, przez ten czas robiliśmy za atrakcję dla otaczających nas miejscowych, którzy w milczeniu się nam przyglądali. Nie muszę dodawać, że nasze białe twarze mocno odbiegały od dominującej tam kolorystyki i były jedynymi białymi twarzami w całej wiosce.

















Naturalnie ostateczna cena różniła się na naszą niekorzyść od tej, którą uzgodniliśmy wcześniej. Zabraliśmy 2 torby pachnącego, grillowanego barana i uciekliśmy za miasto oddać się przyjemności konsumpcji we względnym spokoju i w wyłącznie własnym towarzystwie. Mięso było wyborne, a na miejscu oczywiście już po chwili pojawiły się, nie wiadomo skąd dzieciaki i piec przybłęda, równie szczęśliwy z naszego posiłku, co my.



Dalsza droga z pełnymi brzuchami poszła nam sprawnie, z najwyższym punktem trasy powyżej 2400 m n.p.m. 


O 17 dotarliśmy do Missour. Wciąż było stosunkowo wcześnie, dlatego z rozpędu minęliśmy miejscowość, za którą od razu zaczęła się rozległa hamada. HURAA! W końcu dotarliśmy w miejsce, gdzie rozpoczyna się prawdziwie afrykańska przygoda!! Wjeżdżamy na hamadę i w pełnej ekscytacji robimy kilka kilometrów.


Przed nami była potężna otwarta przestrzeń zachęcająca do dalszej jazdy. Cała hamada pokryta była mniejszymi lub większymi kamieniami.  Trudno się po niej jechało. Zawieszenie dostawało łomot, kamienie non stop waliły o osłonę silnika, a od czasu do czasu po najechaniu na większy kamień potrafiło nieźle przestawić całą maszynę w bok. Można było jechać w dowolnym kierunku, choć najlepiej było się trzymać widocznej drogi, na niej było mniej kamieni i można było jechać szybciej.
Po krótkiej chwili zatrzymaliśmy się jednak podjąć ważną decyzję: jedziemy dalej, czy zatrzymujemy się na noc w Missour, gdzie można zatankować i przenocować w przyzwoitych warunkach. Było jeszcze wcześnie, można było śmiało jechać 2-3 godziny do zachodu słońca. Przed nami było jednak pustkowie bez żadnej rozsądnej miejscowości w zasięgu 100 km. Najbliższe miejsce ze stacją benzynową to Beni Tajite,  mała górnicza wioska, prawdopodobnie bez żadnego hotelu sto ileś kilometrów od nas. Do tego potwornie wiało, wszędzie unosił się piach i pył, zapowiadało się na burzę piaskową. Adrenalina zaczęła buzować i proponowałem jazdę dalej w pustkowie. Zostałem jednak przegłosowany i kolejnego dnia okazało się, że była to bardzo dobra decyzja. Arni z Tomkiem pogrzali szukać hotelu a ja z Wojtkiem potrzebowaliśmy pokręcić się jeszcze po tej pustyni.
Zatrzymaliśmy się w sympatycznym hotelu z dużym hallem z kanapami, szerokimi korytarzami do pokoi i warunkami o niebo lepszymi, niż te, w których spaliśmy wcześniej. Mieli modny niebieski wystrój łazienki, ale co najważniejsze mieli piwo!! Choć cena nie była promocyjna, stwierdziliśmy, że zasłużyliśmy na ten luksus.
Całe drzwi wejściowe do hotelu oblepione były nalepkami różnych ekip rajdowych, czuliśmy że przed nami jest wielka przygoda.






 Tego dnia przejechaliśmy ok. 220 km.