Po trzech dniach pełnych emocji, z których każdy dostarczał nam nowej dawki fascynujących przygód, widoków i zmieniających się krajobrazów dotarliśmy w końcu do wrót tak oczekiwanej przez nas pustyni!
Wieczór minął nam miło w nastroju świętowania przebytej dotychczas trasy. Piwo, mimo, że drogie, smakowało wyśmienicie. Za to rano, atmosfera była zgoła inna. Mimo wielkiego podekscytowania pierwszymi odcinkami pustynnymi, pakowaliśmy się bardziej w skupieniu, niż beztrosce.
Od wczoraj mocno wiał wiatr, co zapowiadało co najmniej konkretną zawieję, jeśli nie burzę piaskową. Z rana wiatr nie ustał. Wyglądając za hotelowe okno widać było, że palmami targa wiatr i widoczność jest ograniczona. Byłem wdzięczny chłopakom, że ostudzili mój zapał dalszej jazdy dnia poprzedniego, choć dopiero to, z czym zetknęliśmy się później tego dnia po drodze sprawiło, że jeszcze bardziej zweryfikowałem mój wczorajszy poryw do dalszej jazdy.
Każdy z nas chyba po cichu zastanawiał się jak dzisiejszy, dosyć długi odcinek nam pójdzie i z czym przyjdzie nam się zmagać. Ruszamy po 8 rano, wcześnie jak na nas i wyjeżdżamy z zaspanego i opustoszałego w tej wietrznej aurze Missour na pustynny odcinek rozpoczynający się tuż za miastem.
Wieje, powietrze unosi piach ograniczając widoczność. Kieruję się po ścieżce wpisanej w GPS przed wyjazdem. Gdyby nie to, miałbym nie lada dylemat, którą z dróg wybrać. Po wjechaniu na szeroką, bezkresną hamadę droga rozwidla się wielokrotnie. Brak jest jakichkolwiek punktów odniesienia. Jest słońce na niebie no i GPS. To one wytyczają nam kierunek.
W związku z tym, że prześledziłem całą trasę na zdjęciach satelitarnych zawierzam całkowicie wskazaniom GPSa i kieruję się na kolejne waypointy, które mam wbite co kilkaset metrów maksymalnie co kilka kilometrów.
Hamada usłana jest większymi lub mniejszymi kamieniami, między którymi wyrastają gdzieniegdzie kępy pustynnej trawy. Jedziemy cały czas „drogą” przez pustynię, pokrywa się ona na szczęście z widocznym na zdjęciach satelitarnych śladem, który przyjąłem za wyznacznik naszej trasy. Otacza nas absolutne pustkowie.
Po ok. godzinie natrafiamy jednak na pierwsze utrudnienia, na wytyczonej trasie pojawia się koryto rzeki. Koryta są zazwyczaj trudne do przejechania, są tam bowiem nagromadzone większe kamienie niesione przez okazjonalne rzeki, a wymyte brzegi bywają wysokie do 2-3 m, sprawiając, że miejscami nie da się do koryta wjechać, bądź z niego wyjechać. Jako, że mieliśmy łagodny brzeg, zdecydowaliśmy się wjechać do koryta i jechać nim przez pewien czas.
Brzegi koryta pięły się w górę skazując nas na jazdę dnem wyschniętego strumienia. Jazda przez rozrzucone kamienie, pomiędzy którymi znajdował się rzadki żwir jest trudna, koła kopią się w żwirze, z kolei na większych kamieniach trzeba walczyć o utrzymanie równowagi. Koryto również się rozwidla, wybieram więc kierunki najbardziej zbliżające nas do kolejnego waypointu, jednak jeśli kolejny punkt jest w linii prostej za kilkaset metrów, lub kilometr, wybór odnogi koryta nie jest oczywisty – w końcu natura nie tworzy prostych linii. Cofamy się z jednej odnogi, wracając do innej i zaczynamy kluczyć w labiryncie wąskich, wysokich skalnych korytarzy.
Jest dopiero po 9 rano, ale upał już daje się nam we znaki. Tym bardziej, że w zagłębienia w których się znajdujemy nie dociera wiatr. Robi się gorąco. Błądzimy ponad pół godziny docierając w ślepe zaułki koryta, przez które nie damy rady przejechać ani wydostać się na górę. Po którejś próbie dochodzimy do wniosku, że jedynym słusznym rozwiązaniem jest wydostać się z koryta na powierzchnię następnie próbować dotrzeć do kolejnego punktu orientacyjnego w GPS, który jest raptem 600 m w linii prostej od nas. Słowo w linii prostej jest kluczowe, bowiem ominięcie głębokiego koryta może oznaczać konieczność przejechania wielu kilometrów. Jednak trzymanie się wyznaczonej trasy jest dla nas gwarantem bezpieczeństwa i dotarcia do celu. Cofamy się do najbliższego miejsca, z którego mogliśmy wyjechać na powierzchnię rozpoczynamy podróż między zagłębieniami terenu w kierunku naszego najbliższego waypointu. Ale była radość, jak już tam dotarliśmy!
Problemem okazał się widok satelitarny, bowiem widok z góry nie pozwala na jednoznaczne odróżnienie ścieżki od koryta rzeki. Nie widać w końcu z góry 2 metrowego dołu, który przecina wytyczoną trasę. Powrót na właściwą trasę kosztował nas ponad 45 minut, sporo nerwów i potu. Wszystko to wydarzyło się mniej więcej w 1/3 drogi do najbliższej widocznej na mapie miejscowości, zatem gdybyśmy zdecydowali się wczorajszego dnia podjąć wyzwanie i ruszyć dalej, błądzilibyśmy w tym korycie o zmroku i finalnie nocowalibyśmy na pustkowiu podczas piaskowej zadymy. Przyznam, że prysznic, browar, pranie i wygodne łóżko było lepszą opcją i dobrze, że ją mieliśmy.
Za Beni Tajjite jedziemy ładnym kanionem, wróciliśmy co cywilizacji i jest asfalt. Więcej, wśród tego pustkowia pojawiają się oazy pełne zielonych palm. Kanion i oazy urozmaicają wcześniejszą monotonną trasę przez względnie gładkie pustkowie.
Widoki i robienie zdjęć rozbija nas trochę, jedziemy w podgrupach lub całkiem osobno. Toczę się z Tomkiem asfaltem, Arni i Wojtek są gdzieś z przodu. Jedziemy, jedziemy, aż spotykamy rozkraczonego na drodze Wojtka, który bezskutecznie próbuje uruchomić swój motocykl. Pierwsze podejrzenie pada na pompę paliwa. Rozkładamy się w tym samym miejscu, gdzie się zatrzymaliśmy, na asfaltowym pasie drogi. Poza nami nie widać innego uczestnika ruchu.
Tomek bierze się za sprawdzanie styków pompy, Wojtek mu asystuje, a ja biorę się za aparat.
Po pierwsze nie znam się na pompach od Afryki, po drugie i tak nie ma tam dla mnie miejsca. W pewnym momencie na horyzoncie pojawia się jakiś pojazd i po dłuższej chwili zatrzymuje się przy nas. To wojskowa (lub innych mundurowych) terenówka, goście w środku pytają co się stało i czy potrzebujemy jakiejś pomocy. Dziękujemy im serdecznie i zapewniamy, że to nic poważnego, że się z tym uporamy. Bez dodatkowych pytań wrzucają bieg i odjeżdżają. To jest bardzo nietypowa sytuacja. Ani nas nie sprawdzali, ani na nic nie namawiali.. Dziwne, ale miłe. Po chwili pompa i reszta Wojtkowej Afryki odżywa i możemy kontynuować jazdę. Żeby było śmiesznie, dziwnie machającego Wojtka mijał wcześniej Arni, ale z jego machania w stylu Jerzego Dudka przed bramką wywnioskował, że ma jechać dalej, co też zrobił. Szczęśliwie, wkrótce spotkaliśmy się wszyscy czterej.
Ale dość tego asfaltu, za Boudenib ponownie zjeżdżamy na piach i kamienie i ponownie wtapiamy się w monotonny krajobraz. Wieje jak diabli. Nosy mamy zapchane piachem.
Dziwne to uczucie, ale momentami jedziemy po tym mało przyczepnym podłożu w sporym pochyleniu, walcząc z bocznym wiatrem i jednocześnie próbując utrzymać tor jazdy. Po dłuższym czasie jazdy mamy jakąś fatamorganę.. Po zbliżeniu okazuje się, że to dwa wielbłądy. W pobliżu jednak nie ma żadnych zabudowań ani nawet namiotu Berberów. Niesamowity klimat.
Robi się późno. Po 18 ponownie docieramy do asfaltu przed miejscowością Erfoud. Nie kombinujemy już z offem, musimy dziś dotrzeć do Merzougi.
Uzupełniamy paliwo, na klimatycznie oblepionej stacji benzynowej. To chyba ostatnia nasza tak cywilizowana stacja na trasie. Kolejną o podobnym standardzie zobaczymy dopiero za kilka dni.
Jazda asfaltem jest mniej emocjonująca, ale gdy zbliżamy się do Merzougi i widzimy wielkie wydmy Erg Chebbi ponownie odżywają emocje. Gigantyczne złote hałdy piachu wybijają się w oddali w zachodzącym słońcu. Merzouga to popularna turystyczna mieścina na pustyni. Tuż za nią kończy się asfalt, który został tu położony, żeby nakręcić lokalną turystykę, usatysfakcjonować rzesze przywożonych tu turystów i dać zarobić lokalnym majfrendom. Dalej, wzdłuż granicy z Algierią jest tylko pustynia i wydmy.
Przy zachodzącym słońcu, po 20 docieramy do hotelu Panorama, znanego nam dobrze ze zdjęć m.in. Sambora.
To niesamowite uczucie trafić w końcu w miejsce, które zna się ze zdjęć, o którym snuło się wyobrażenia jeszcze dawno przed wyprawą, zza komputerowego monitora. Jesteśmy szczęśliwi, że tu dotarliśmy. Mamy za sobą długi, pierwszy pustynny odcinek. A najlepsza jest świadomość, że przed nami kolejne, jeszcze lepsze przygody.
Hotel jest najdroższym miejscem, w którym się zatrzymaliśmy podczas całego wyjazdu. Płacimy 200 MAD, ale jest klimatycznie, no i po zmaganiach z pustynią możemy uraczyć się chłodnym napojem chmielopochodnym.
Tego dnia przejeżdżamy ponad 350 km.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz