niedziela, 8 maja 2011

Dzień 2 - Serpentyny, asfalt, deszcz i tajine.


Brak dyscypliny wyjazdowej daje o sobie znać. Wstajemy późno, łazimy po miejscowości i robimy zdjęcia. Już czujemy pewną egzotykę, ale dobrze zdajemy sobie sprawę z tego, że prawdziwe atrakcje są daleko przed nami. Pogoda na wybrzeżu nie jest szczególnie piękna, ale tego też się spodziewałem po oglądaniu zdjęć innych osób z północnego Maroka.

Jemy śniadanie, kupujemy wodę i rozpoczynamy rytuał pakowania, który będzie nam towarzyszył przez kolejne 2 tygodnie. Ćwiczenie czyni mistrza, pod koniec wyjazdu umiałem w końcu tak uwiązać moje toboły, że zbytnio nie przesuwały się na wertepach.

Wkrótce po wyjeździe z El Jeba wjechaliśmy na bardzo dobrej jakości asfalt w kierunku Al. Hoceima. Przez nieuwagę przegapiliśmy zjazd na drogę niższej kategorii, która biegła najbliżej wybrzeża, ale byliśmy już zbyt daleko, żeby się cofać. Po drodze mijamy ciekawe skały lub ziemię koloru lawendy.





Zaczęły się niezłe serpentyny, co na dobrym asfalcie dawało dużo pola do zabawy w kładzenie się na zakrętach. Zabawa byłaby pewnie lepsza na supermoto, ale obładowane enduraki na kostkach dodawały jeździe elementu z ang. zwanego: thrill ;) Opony zostały pozamykane.



Droga zaczęła jednocześnie piąć się górę. Było coraz wyżej, coraz ciekawiej i coraz zimniej. Wjeżdżaliśmy w Góry Rif, najbardziej wysunięte na północ pasmo gór Atlas. Są to całkiem pokaźne góry ze szczytami dochodzącymi niemal 2500 m, ale są słynne z innego powodu. Z upraw konopi. Pochodzi stąd blisko połowa światowej produkcji haszyszu.

Nic dziwnego, że powietrze tego rejonu przepełnione jest specyficznym zapachem, o dostępności wyrabianych specyfików nie wspominając. Wjeżdżamy na 1300m. Po zjechaniu z górek krajobraz się zmienia z surowego skalistego na łagodne pagórki porośnięte trawą (zwyczajną). 

Po drodze złapał nas deszcz. Marokański asfalt, gdy jest mokry staje się niemiłosiernie śliski. Prędkości rzędu 40-60 km/h były miejscami maksymalną bezpieczną prędkością.





Toczyliśmy się tego dnia do Taza, średnio ciekawej miejscowości, gdzie zatrzymaliśmy się w trzecim sprawdzanym hotelu za 85 MAD, czyli ok. 8,5 EUR.

Po zmroku przeszliśmy się do centrum, gdzie odbywał się targ nocny. To było fantastyczne przeżycie – stragany ze wszystkim, jednak głównie owocami: świeżymi i suszonymi. Daktyle, figi.. Mniam.. Miasto żyje po zmroku, ale do ok. 22.

Mieliśmy trochę problemu ze znalezieniem miejsca, gdzie można coś zjeść. Miejscowi piją kawę, rozmawiają przy stolikach, ale nie jedzą. Jakiś miejscowy, ale nie majfrend, zaprowadził nas do baru przypominającego nasze polskie kebaby, czyli do takiej miejskiej, marokańskiej wersji fastfoodu ulicznego. Zamówiliśmy coś, co mieli ludzie przy sąsiednim stoliku, a jak zwykle dostaliśmy tajine.
Zaczęliśmy tracić wiarę w nasze możliwości komunikacji.. Po zjedzeniu niezachwycającego tajine, zawiedzeni koledzy czekali, aż ktoś dostał coś, co wyglądało apetycznie i nie było tajinem, poczym złapali kelnera i używając wszystkich dostępnych form komunikacji zamówili bezczelnie, pokazując palcem za zamówienie sąsiadów-  to, co mają oni. Nie puścili kelnera, aż nie mieli 100% pewności, że nie dostaną ponownie tajine. Trzeba walczyć o swoje, a co!







Tego dnia robimy ok. 240 km.




Dzień 1 - Hiszpania - Afryka - Maroko wybrzeżem


Właściwa przygoda zaczęła się dla nas już na Okęciu. Wtedy poczuliśmy, że to rzeczywiście się dzieje! Wkrótce będziemy jechać przez wszystkie odcinki, które do tej pory tyle razy oglądałem na monitorze komputera. To było fantastyczne podekscytowanie zbliżającą się przygodą.

Lot do Wrocławia trwał ok. 50 minut, nie zdążyliśmy nawet przeczytać gazetki LOTu, a już przebyliśmy drogę, która w pociągu zajęłaby 7 godzin. Zostawiliśmy Warszawę, gdzie zaczęło padać i wysiedliśmy w słonecznym Wrocławiu.
Mieliśmy 4 godziny do kolejnego odlotu więc Tomek zgarnął nas z lotniska i zabrał na bro. Pogadaliśmy chwilę i już trzeba było wracać na lotnisko.
Wrocławskie lotnisko było ciasne i mieliśmy wrażenie, że całe leci z nami do Malagi. Na lotnisku poznaliśmy Arniego, odprawiliśmy się i czekaliśmy na odlot. Lot się spóźniał więc umilaliśmy sobie czas czytając literaturę fachową. Na Tomka to nie działało.



W końcu wsadzili nas do ciasnego samolotu i po 4 godzinach wypuścili na płycie lotniska w Maladze. Mmmm, ciepło, powietrze ładnie pachnie ..

Lotnisko w Maladze wywołało u nas pewien szok i utwierdziło w przekonaniu, że jesteśmy jako kraj nieco w tyle za Europą.



Było ok. pierwszej w nocy. Nasze motocykle miały dojechać za jakieś 2 godziny. Mieliśmy chwilę, żeby znaleźć odpowiednie miejsce na lotnisku i chwilę się przespać. Samego odpowiedniego miejsca szukaliśmy ze 20 minut. Lotnisko było duże, czyste i puste.

Po około 2 godzinach sms, motocykle sa lotnisku. Lekko zaspani wychodzimy przed terminal i zaczynamy ściągać motocykle. (XR widoczne na zdjęciu nie jest nasze ;) Wojtek nie ma powietrza w przednim kole..



Po ok. godzinie, ok. 4 nad ranem, przebrani, gotowi ruszamy w kierunku promu w Algeciras. Mamy do przejechania 140 km i wciąż 4 godziny do wschodu słońca.

Jazda przez Hiszpanię, wzdłuż wybrzeża, drogą A-7 mimo, że na dobrą sprawę otwierała nam sezon motocyklowy była nudna i mieliśmy wrażenie, że trwa strasznie długo. Byliśmy zaspani i droga nam się dłużyła. Do tego Tomkowi w DRZ przestała świecić ledowa tylna lampa. Podczas, gdy Tomek z Arnim ją naprawiali, Wojtek smacznie spał na hiszpańskim asfalcie.



Naprawa trochę zajęła i nie była w 100% skuteczna. Jedziemy dalej. Mimo 16 stopni Celsjusza w nocy nieźle zmarzłem. Do tego jacyś młodzi z mijającego nas Mercedesa pokazują nam fucka. Jakoś niemiło się ten wyjazd zaczął, ale i tak nastroje mamy dobre.

Ok. 9 docieramy do Algeciras i kupujemy bilety na prom do Ceuty. Ceny biletów w porcie i w sklepikach po drodze są porównywalne. Różnica wynosiła do 10 EUR, my kupiliśmy nasze najtaniej ze sprawdzanych miejsc za 107 EUR na linię Acciona. To cena za bilet na osobę w 2 strony z przewozem motocykla. Bilet nie ma określonej daty i godziny powrotu. Można go wykorzystać przez jakiś długi czas, nie pamiętam dokładnie jaki. Wskakujemy na prom i dzida do Afryki!



Jak się po godzinie w porcie okazało, mimo, że jesteśmy na innym kontynencie, wciąż jesteśmy w Hiszpanii.. Miasto stanowi hiszpańską jednostkę administracyjną, żeby wjechać na teren Maroka, trzeba wyjechać z miasta. Żeby było śmiesznie, na miejscu cofamy zegarki o 2 godziny i po tych wszystkich wojażach mamy na miejscu 8 rano i cały dzień przed sobą! A już mamy wrażenie, jakbyśmy byli od 2 dni w drodze.. Tracimy trochę czasu w Ceucie, jemy jakieś śniadanie, mieliśmy też nadzieję, że wymienimy tu pieniądze, kupimy karty telefoniczne, a tu nic, trzeba lecieć do Maroka.

Faktycznie, zaraz za miastem jest granica. Przy samej budce celników podchodzą do nas goście z plakietkami na szyi, ale ubrani po cywilu. Pytają o dokumenty, więc dajemy. Potem okazuje się, że to nikt inny jak majfrendzi, którzy chcieli pomóc w formalnościach. Wszystkie papiery mieliśmy wydrukowane wcześniej, więc za bardzo nie pomogli, ale mieliśmy wrażenie, że bez względu na to przyspieszyli sprawy i kilka euro się należy. Widać, że są układy między celnikami a tymi majfrendami, więc woleliśmy nie ryzykować.
Wszystko poszło szybko, sprawnie i bez stresowo, po chwili jesteśmy po drugiej stronie, już w Maroko i to od razu da się zauważyć.



Zaczynamy jechać w kierunku Tetouan. Droga jest asfaltowa, nic się nie dzieje. W Tetouan zatrzymujemy się przy placówce banku i w specjalnym bankomacie wymieniamy po 300 EUR.

Jadąc przez miasto dojeżdża do nas koleś na skuterze. Jadąc równolegle ze mną krzyczy do mnie po angielsku, gdzie jedziemy? Itd. Że świetnie trafiliśmy, bo w Tetouan jest dziś akurat targ, który odbywa się raz na kilka miesięcy i żebyśmy jechali za nami, on nas zaprowadzi..
Wszystko oczywiście odbywało w ruchu miejskim. Byliśmy świeżakami i nasza czujność na majfrendów była jeszcze na niskim poziomie. Mohammed zaciągnął nas do Medyny, mówiąc, że pokaże fajną restaurację, targ i co jeszcze chcemy. Wsiąkliśmy, koleś okazał się majfrendem.
Ostatecznie jednak był nam pomocny, bo oprócz tego, że pokręciliśmy się po zaułkach Medyny, zjedliśmy coś, to jeszcze długo krążyliśmy od punktu do punktu w poszukiwaniu karty na internet Maroc Telecom Menara 3G, przy pomocy której miałem przesyłać relacje i zdjęcia, a Mohammed służył jako tłumacz. Kartę kupiliśmy, ale nie działała.. Mieliśmy nadzieję, że to kwestia ustawień PDA. Ostatecznie Mohammed zasugerował, że należy mu się jakaś zapłata za pomoc. Mohammed w sumie trochę nam pomógł, ale też zajął ponad 2 godziny i zgodnie postanowiliśmy, że w przyszłości będziemy i od razu uprzejmie, ale stanowczo dziękować majfrendom.





Wyjechaliśmy z Tetouan i .. zaczął się off. Przed nami długi kawałek wybrzeżem do Al Hoceima, a okazuje się, że gruba, czerwona na mapie droga N16 jest w remoncie i jest generalnie bez asfaltu. Jest dziurawa, pokryta szutrem, błotem, gdzieniegdzie z resztkami nawierzchni asfaltowej. To była bardzo fajna, kręta i widowiskowa droga. Wiła się przez łagodne zielone wzgórza i urzekała widokiem na morze.

Znacznie też spadło natężenie ruchu. Czuć było, że wjeżdżamy na prowincję. Trochę się pobrudziliśmy i było super! Po drodze kupiliśmy w małej ciastkarni fantastyczne lokalne ciasteczka za 1 MAD/sztukę (ok. 40 groszy – choć ten jeden raz nas nie oskubali). Znalazły się też dzieci chętne na słodkości, które miałem w kieszeniach kurtki.











Do El Jebha wjeżdżaliśmy już po zmroku. Tam mieliśmy znaleźć jakiś hotel. El Jebha to mała wioska rybacka, która wygląda jak po trzęsieniu ziemi. Znaleźliśmy szybko hotel, ponegocjowaliśmy z sympatycznym bossem stawki i uzgodniliśmy 120 MAD, czyli 12 EUR za nocleg z kolacją i śniadaniem. Spytaliśmy gdzie możemy zostawić motocykle, na co właściciel odpowiedział, że możemy je wstawić na noc do jego knajpy, która jest na parterze.
Knajpa jest może złym terminem, bo można tam wypić kawę, herbatę i colę, ale mieli tam telewizor, na którym miejscowi oglądali mecz piłkarski, więc lokal spełniał rolę knajpy. Prysznic zrobił nam genialnie. Jeszcze lepiej zrobiła ryba, którą nam podano na kolację. Niestety kupno alkoholu nie było możliwe, musieliśmy uszczuplić nasze zapasy. To był fantastyczny, pierwszy, bardzo długi dzień.










Tego dnia przejechaliśmy ok. 315 km.

niedziela, 1 maja 2011

Planowanie i przygotowania do wyprawy.


Początkiem każdej wyprawy, dużej czy małej jest pierwsza o niej myśl. Ona jest jak iskra, jeśli jej nie zgasisz za wczasu, dojdzie do reakcji, którą później już trudno zatrzymać.

Nie inaczej było w przypadku naszej Marokańskiej wyprawy. O wyjeździe zacząłem myśleć od około listopada- grudnia. Po dwóch latach od MotoAlbanii trzeba było się gdzieś wybrać. Tylko gdzie? Bałkany już były, na Kaukaz za mało czasu, Turcja będzie fragmentem przyszłej większej wyprawy. Kryteria pozostają bez zmian: musi być z dala od cywilizacji, dziko, nie asfaltowo, najchętniej odmiennie kulturowo, no i co nie zostaje bez znaczenia – w 2 tygodnie. Chwila moment, a może Maroko?

Motory można wysłać na pace, polecieć samolotem, budżet (jak się później okazało znacznie zaniżony) wygląda obiecująco.. Super, trzeba jechać. Telefon do Wojtka i Tomka z Albańskiego wyjazdu, chłopaki mówią czemu by nie..  więc trzeba kręcić temat dalej.

Bilety lotnicze na lot bezpośredni do Malagi i z powrotem okazują się być w przyzwoitej cenie 500 zł. Co prawda z Wrocławia, ale co tam. Nie rezerwujemy, badamy temat dalej.

Teraz transport motocykli.. Firmy spedycyjne drogie, no i trzeba budować klatkę na motocykl, odpada. A może podpiąć się pod jakąś wyprawę w samochodach 4x4, Maroko jest w końcu dosyć popularną destynacją takich wypadów offroadowych. Dzwonię tu i tam, do organizatorów różnych wyjazdów. Ten nie zainteresowany, tamten siedzi w Senegalu, a wszyscy mówią, że nasz budżet na przewóz sprzętu jest za mały. Jak może być za mały, skoro szukamy kogoś, kto i tak jechałby w tamtym kierunku? Zabierając nasze motory tylko zmniejszyłby swoje koszty. Nie ważne, nikt nie podłapuje tematu i powoli tracimy wiarę, że wyjazd wypali. Ale pojawia się światełko w tunelu, informacja na forum AT, w której ktoś oferuje komuś transport moto. Kontaktujemy się, pytamy o możliwość transportu do Malagi i okazuje się że … nadal jest za drogo. Musimy poszukać czwartego chętnego, żeby zmieścić się w założonych kosztach. Na szczęcie kumpel Tomka z Wrocławia – Arni jest zainteresowany wyjazdem. Na miejscu okaże się, że Arni jest super właściwym czwartym gościem w ekipie. No i w końcu mieścimy się w założonym budżecie.

Wszyscy potwierdzamy dostępność urlopów, najdogodniejszym momentem na wyjazd okazuje się początek kwietnia. Zaklepujemy urlopy, rezerwujemy bilety lotnicze i uzgadniamy szczegóły dotyczące transportu motocykli. Można zacząć kolejną fazę przygotowań- opracowanie trasy, formalności, przygotowanie motocykli i siebie.

Nie ma sensu dorabiać historii o jakimkolwiek ekspedycyjnym charakterze naszego wyjazdu. Maroko jest popularnym miejscem odwiedzin ekip offroadowych i mimo, że dla nas egzotyczne no i Afrykańskie, zostało  już w całości wielokrotnie objechane. Co za tym idzie, jest stosunkowo wiele materiałów dotyczących tras i miejsc wartych odwiedzenia ułatwiających przygotowanie się do wyprawy. Poczytaliśmy relacje chłopaków z forum AT, po których już można było mieć dobre pojęcie o tym co nas na miejscu czeka. Do tego książka Chrisa Scotta Morocco Overland stanowiąca w zasadzie kompendium wiedzy dla kogoś wybierającego się na taki wyjazd. Wszystko zapowiadało niesamowitą przygodę. Martwiła mnie jedynie wysoka awaryjność motocykli lub ich właścicieli wynikająca z przeczytanych relacji. Wiele ekip wracało z kimś połamanym lub z niesprawnym motorem. Taka historia w naszym przypadku w ogóle nie była brana pod uwagę.

Na pierwszy rzut poszło przygotowanie trasy. Większość ekip leciała najkrótszą asfaltową drogą na południe do Merzougi. Arni zaproponował, żeby w Maroko lecieć wzdłuż wybrzeża na znacznie słabiej rozwinięty i mniej popularny turystycznie wschód, na skraj gór Rif i dalej do Merzougi jechać w dużej mierze offem. Pomysł super! Zrodził się konkretny zarys trasy, który przed wyjazdem widzieliśmy tak (zapis z bloga):

Głównym założeniem jest przemieszczanie się w miarę możliwości mało uczęszczanymi drogami ograniczając jazdę głównymi szlakami do minimum. Pozwoli nam to poznać prawdziwe Maroko z dala od turystycznego zgiełku.
Z lotniska w Maladze, gdzie odbierzemy nasze motocykle  mamy krótką ( 140km) dojazdówkę do Algeciras, skąd promem dotrzemy do Ceuty albo Tangieru. Zależy to od dostępności biletów, decyzja zapadnie po drodze.
 Naszą przygodę w Maroko rozpoczynamy z poziomu morza i kierujemy się na wschód wybrzeżem do Al Hoceima, następnie wschodnią stroną gór Rif jedziemy na południe, przez Taza, Missour, Boudenib do niesamowitych wydm Erg Chebbi.  Po drodze przyjdzie nam poznać smak afrykańskiej hamady (kamienistej pustyni) i liczne przejazdy przez koryta sezonowych rzek.
Z Merzougi (obok Erg Chebbi), wzdłuż granicy z Algierią przemierzymy najdłuższy odcinek przez pustynną hamadę do Tagounite i Zagory. Tam może być wyjątkowo krucho z paliwem, niewykluczone, że trzeba będzie doposażyć się w dodatkowe jego pokłady (często nalewane w miejscowych „stacjach” z butelek i baniaków.
Od Zagory kierujemy się na północ w Wysoki Atlas i to właśnie tam spodziewamy się natrafić na najtrudniejsze technicznie odcinki. Najwyższe przejeżdżane przez nas przełęcze znajdują się na wysokości niemal 3000 m n.p.m, a drogi widoczne na mapach są niejednokrotnie górskimi szlakami, przez które zdolne są przejechać jedynie terenowe pojazdy. Po kilku dniach spędzonych w Wysokim i Średnim Atlasie jedziemy w kierunku miasta Fez. Mimo, że będziemy nadal jechać przez piękne góry oraz lasy cedrowe, będzie to już jednak powrót w kierunku promu. Fez to trzecie co do wielkości miasto Maroka, z niemal milionową populacją. Odwiedzimy tamtejszą Medynę i po raz pierwszy podczas tego wyjazdu pozwiedzamy miasto jak typowi turyści. Następnie jedziemy na północny zachód przez leżącą nad oceanem miejscowość Larache i kierujemy się do portu.
W ten sposób na trasie naszej podróży zaliczymy jazdę wzdłuż Morza Śródziemnego, skrawek Sahary, wjedziemy motocyklami wyżej niż sięgają wierzchołki najwyższych szczytów Tatr i w drodze powrotnej zahaczymy o Atlantyk.

Kilka słów o mapach i nawigacji:
Do planowania trasy i nawigacji wyposażyliśmy się w  Mapę Michelin 742 1:1000.000  oraz mapa Reise Know How 1:1000.000 (niezniszczalna, zalaminowana, składana). Michelin jest bardziej szczegółowa, ale okazała się w zasadzie zbędna. Korzystałem wyłącznie z RNH.

Jako, że nie należę do osób, którym do orientacji w terenie wystarczy sama mapa, wiadomo było, że trasa ma być w szczegółach wpisana do GPS.
Korzystam z nawigacji GPS  poprzez urządzenie PDA – HTC Touch HD, przy użyciu programu TwoNav Pocket do obsługi skalibrowanych map topograficznych. O ile samo PDA nie jest najlepszym urządzeniem służącym za nawigację w warunkach wyprawy, o tyle soft do nawigacji uważam za genialny. O wyższości poszczególnych urządzeń i programów do nawigacji są na każdym forum toczone są całe wywody doktorskie. Dla mnie zdecydowanie bardziej praktyczne i czytelne jest korzystanie ze wspomnianego  TwoNav niż z Garmina. Jako mapa do gps posłuży skalibrowana, wspomniana mapa Reise Know How do pobrania w sklepie internetowym wydawcy. Niestety jest ona mało precyzyjna i jako wyłączna baza do tworzenia finalnej trasy pod GPS jest zdecydowanie nieodpowiednia. Zwróćcie uwagę na rozbieżność między drogą widoczną na mapie a zarejestrowaną faktyczną ścieżką. Mapa nadaje się za to do stworzenia wstępnego zarysu trasy do poddania go dalszej obróbce przy pomocy Google Earth.



Dodatkowo przed samym wyjazdem udało mi się wyszperać w Internecie dwie fantastyczne mapy pod mój program GPS: szczegółową rastrową mapę topograficzną, bardzo precyzyjną w porównaniu do RNH:




Oraz hybrydową mapę zrobioną na bazie zdjęć satelitarnych w Google Earth. Plik był duży, ale pozwalał na podgląd okolicy bez potrzeby korzystania z połączenia internetowego. Niech ktoś spróbuje zrobić taki zestaw map na Garmina! J





Finalna trasa miała wyglądać tak i miała mieć ok. 3000 km:



Praca nad szczegółową trasą, która miała być wgrana w GPS wyglądała następująco. Zarys trasy (jak pokazany wyżej) był naniesiony w Google Earth, gdzie następnie na bazie zdjęć satelitarnych nanoszone były precyzujące waypointy tworzące w zasadzie nową bardzo precyzyjną trasę. Zaznaczone zostały praktycznie każde zakręty, każdy zjazd z ronda itd. W związku z tym, że pracowałem na zbliżeniu ok. 300 m, prześledzenie i zapisanie trasy liczącej ok. 3000 km było robotą na ponad miesiąc dłubania po nocach. Byłem przekonany, że rodzina mnie wyklnie.. Ciągłe przenoszenie plików, konwertowanie przy pomocy GPSBabel do formatu mojego GPS było bardzo praco i czasochłonne. Ale co z perspektywy czasu muszę podkreślić, było warte każdej godziny spędzonej za ekranem komputera i Google Earth. Na całym wyjeździe mieliśmy ze 3 pomyłki nawigacyjne. Dobre opracowanie trasy pozwoliło na sprawne przemieszczanie, a w krytycznych sytuacjach pozwalało wybrnąć sprawnie i szybko, bez dodatkowego stresu związanego z szukaniem właściwej drogi. To uważam za jeden z największych sukcesów wyprawy, tym bardziej, że w ten sposób przygotowywałem tak dużą trasę po raz pierwszy. Moja cierpliwość do wytyczania trasy skończyła się gdzieś przy El Kebab, resztę na szczęście domalował Arni.

Wyznaczanie trasy trwało w zasadzie do ostatniej chwili. W międzyczasie załatwialiśmy inne formalności – np. dokumenty tymczasowego wwozu pojazdu do Maroko. Formularze dostępne są na marokańskiej stronie rządowej i warto je zawczasu wypełnić, wydrukować i zabrać ze sobą. Fragment dokumentu wygląda tak:



Przyspiesza to odprawę, oszczędza stresu na granicy i ogranicza pomoc granicznych majfrendów (jak poźniej nazwaliśmy zaczepiających nas wszelkiej maści marokańskich pomocników, dealerów haszu, pseudoprzewodników itd. Nazwa wzięła się oczywiście od ich przywitania Hello my friend! First time In Morocco? Welcome J).

Z niepokojem obserwowaliśmy rozwój sytuacji w krajach północnej Afryki. Z jednej strony mieliśmy informacje, że w Maroko jest spokojnie, z drugiej jednak docierały do nas również niepokojące informacje o incydentach także w małych mieścinach położonych na naszej trasie. Dostaliśmy kontakty do osób w Maroko i upewniliśmy się, że przy zachowaniu pewnej ostrożności można śmiało jechać. Dodatkowo uzyskaliśmy namiary na człowieka na miejscu, który w razie potrzeby mógł pomóc. Na wszelki wypadek zarejestrowałem dodatkowo na nasz wyjazd na stronie MSZ.

Wielkim udogodnieniem było udostępnienie nam przez Motocyklowy Sklep i Serwis MOTOCHALLENGE w Warszawie satelitarnego lokalizatora Spot, który przekazywał na bieżąco poprzez satelitę  nasze położenie do strony www podpiętej pod nasz blog. Dzięki niemu rodzina, przyjaciele i każdy, kto chciałby śledzić naszą wyprawę mógł sprawdzić gdzie aktualnie jesteśmy. Miało to szczególne znaczenie w obliczu niepewnej sytuacji w tamtym rejonie. Dodatkowo w sytuacji zagrożenia życia lokalizator umożliwia nawiązanie kontaktu poprzez satelitę (gdyby nie było zasięgu sieci GSM) z międzynarodowym centrum alarmowym, które po otrzymaniu takiego sygnału wysyła na miejsce wszelką możliwą pomoc. Raz jeszcze dziękuję Motochallenge!

Do tych przygotowań doszło też zapoznawanie się z tematem bloga, którego chciałem założyć przed wyjazdem. Mimo, że byłem zielony w temacie, poszło całkiem sprawnie i blog działa: http://marokoenduro2011.blogspot.com/

Motocykl w zimie odwiedził serwis, więc o sprzęt byłem względnie spokojny. Oczywiście potrzebne były nowe opony na wyjazd. Chciałem wziąć Michelin T63, ale ze względu na dobrą ofertę wziąłem sprawdzone już TKC80. Po wyjeździe w sumie żałuję tej decyzji. Tył jest i tak zużyty po Atlasie i wymaga wymiany, więc myślenie, że po powrocie posłuży jako wiarygodna opona również do jazdy drogowej było nietrafione. Podejrzewam, że Mitas 09 by tak nie ucierpiał na kamieniach, a ze względu na długi, poprzeczny wzór bieżnika mógłby lepiej napędzać na wydmach.

Zaryzykowałem i pojechałem na starym napędzie. Doposażyłem motor w dwa, 2L plastikowe kanistry na dodatkowe paliwo lub olej, które idealnie wpasowały się w stelaże od kufra. Przy spalaniu mojego Dakara, pokonywanych dystansach i dostępności paliwa okazały się one zupełnie niepotrzebne. Pomogły za to pewnemu Marokańczykowi, któremu zabrakło paliwa w motorowerze na pustkowiu. Zamontowałem też drugie gniazdo zapalniczki do ładowania różnych urządzeń, które zabierałem ze sobą. Musiałem też wykombinować w co wsadzić niemałych gabarytów aparat. Jako, że nie podobał mi się pomysł wydania 500 zł na solidny tankbag, przerobiłem na potrzeby aparatu przenośną torbę – cooler, wstawiając do środka wycięty wkład z gąbki tapicerskiej. Torba jest przypinana paskami do kanapy motocykla i działa genialnie.

Mój Dakar w minimalnym stopniu różni się od standardowego egzemplarza:
- sprężyny przedniego widelca wymienione na progresywne
- zamontowane podwyższenie kierownicy 35mm
- 2 gniazda zapalniczki
- stelaże pod kufry
- własnej roboty uchwyt po mój gps (PDA)

Z części zapasowych wziąłem komplet zapasowych linek, klamki sprzęgła i hamulca, dętki, łatki, klucze. Wojtek miał kompresor, Arni dodatkowo pompkę.

Z wyposażenia kempingowego brałem kuchenkę gazową, śpiwór, matę aluminiową. Jechaliśmy bez namiotu, z planem na spanie w jakichś oberżach i kasbach po drodze.

Najwięcej kosztownych wydatków związanych było ze mną. Szczepienia (ok. 500 zł), zbroja pod kurtkę (ok. 500zł), kamerka na kask w celu utrwalenia różnych wyjazdowych wspomnień (dzięki Piotr i Asia!). Do tego nowy śpiwór na (!!) niższe temperatury i masa innych drobiazgów.

W ramach przygotowań do przyszłych wyjazdów (choć nie z myślą o Maroko) rok wcześniej zacząłem przyswajać sobie podstawy języka Arabskiego, co mimo miernych efektów pozwalało na miejscu wywołać uśmiech i sympatię ze strony napotkanych miejscowych. Nikt z nas nie deklarował wcześniej znajomości Francuskiego czy Hiszpańskiego, które umożliwiałyby swobodną komunikację (okazało się, że Arni trochę skłamał, bo jednak trochę parle wu). Zaopatrzyliśmy się w rozmówki Francuskie.


Ubezpieczenie obejmujące sporty ekstremalne, wizyty na pustyni itp udało mi się niemal w ostatnim momencie przed osiągnieciem 30-tki wykupić w ramach karty Euro 26 w bardzo przyzwoitej cenie ok. 130zł/rok (!!)

Przygotowania trwały w zasadzie do ostatniej chwili. W środę 30 marca przyjechał Jarek po nasze motocykle i bagaże, więc już na kilka dni wcześniej musieliśmy być gotowi i spakowani.  Nie wszystko udałoby się później zabrać do bagażu podręcznego do samolotu.




W piątek, 1 kwietnia ostatni, krótszy dzień w pracy, jazda z Wojtkiem na Okęcie i o 16.10 wylot do Wrocławia na spotkanie z Wrocławską częścią ekipy i kolejny samolot, już do Malagi. Przygoda się rozpoczyna..